A gdzie finał? artykuł

Informacje o tekście źródłowym

A gdzie finał?

Ile dziś może znaczyć Opera za trzy grosze? Pytanie o sens wystawienia tej „klasycznej” już historii sprzed — bez mała — 60 lat pojawia się mimo woli.

Nie bez przyczyny, zresztą. Kogóż mogą poruszyć dziś wy­darzenia dziejące się w „innej” epoce, problemy dotyczące sys­temu zasadzającego się na władzy pieniądza, dość sensa­cyjnie ujęta historia z życia niegdysiejszego lumpenproletariatu wskazująca zarazem na niszczycielską moc pieniądza unicestwiającego więzy między­ludzkie i podstawowe wartości.

Te rewolucyjne onegdaj treś­ci dziś straciły już swą bez pośrednia aktualność. Zwietrza­ły. Nie ma już tej tzw. luksu­sowej widowni, na która pod teatrem czekają wytworne au­ta z prywatnymi szoferami. Wi­downi, która kontrastowo zde­rzona z opowiadaną na scenie historią o żebrakach, prostytut­kach i złodziejach — miałaby się czuć odpowiedzialna za ta­ki „podział” świata. Pogróżki i ostrzeżenia zawarte w tekście nie tylko nie szokują już niko­go, ale też nie bardzo maja ko­go i czym straszyć. Toteż we współczesnej inscenizacji Ope­ry za trzy grosze inny aspekt zdominowuje resztę.

W Studio miast martwej dziś społecznej pedagogiki Brechta na pierwszy plan wy­suwa się muzyka i organizacja przestrzeni plastycznej, tworzą­cej specyficzny u Grzegorzewskiego nastrój poetycki. Zazna­cza się to już w pierwszych scenach. Najbardziej jednakowa harmonia formy, dźwięku, ob­razu, treści, nastroju urzeka w scenie lamentacji o Mackie Majchrze. To Anna Chodakowska (nie wiadomo, dlaczego przebrana za „karła-Murzyna”) wykonuje ów słynny song o Mackie Majchrze. Wykonuje, to za mało. Kreuje. Bogactwem środków i wyrazistością eks­presji głosu i ruchu ciała kreuje postać, temat, świat. Pozo­stając w pełnej zgodzie i in­terpretowanym tekstem songu, z ledwie naszkicowanej sylwet­ki (nie ma przecież nawet swo­jego imienia w tym przedsta­wieniu) stworzyła Chodakow­ska prawdziwie dramatyczną rolę.

Jest to — moim zdaniem — porywająca i najpiękniejsza scena w całym przedstawieniu. Szkoda tylko, że tak krótko trwa i że w koncepcji inscenizacyjnej zabrakło powodu, dla którego ta doskonała aktorka pojawiłaby się na scenie nie tylko jeden raz.

Ta znakomita scena, wywo­łująca burzę braw na widow­ni, powoduje jednak pewne nie­bezpieczeństwo: ustanawia ar­tystyczny pułap dla całości spektaklu. Od tego momentu im bliżej końca, tym — nie­stety — coraz niższa „temperatura” na scenie i na widowni. Od czasu do czasu podnoszą ja znakomicie (w kilku scenach) aktorsko zaśpiewane songi. Bo­wiem aktorzy w tym przedsta­wieniu maja więcej do powie­dzenia jako wykonawcy son­gów, niż jako „z krwi i kości” postaci dramatyczne. Nawet tak znakomici aktorzy jak Piotr Fronczewski (Mackie Majcher) czy Marek Walczewski (trochę, komiczny, trochę tragiczny, tro­chę, okrutny i trochę groźny Peachum) delektują publiczność nie tyle rolą dramatyczną co świetną, brawurową interpreta­cją songów. Ale to nie „wina” inscenizatora. Brecht tak chciał. Luźno naszkicował sylwetki swoich bohaterów. Nie mówiąc już o tzw. głębokim psycholo­gicznym rysunku i bogatej treś­ci ich wewnętrznego „ja”.

Głównymi bowiem bohatera­mi warszawskiej Opery za trzy grosze jest muzyka i ży­wioł plastyczny operujący światłem i ruchoma bryłą w postaci poruszających się elementów dekoracji (np. urokli­wy i zarazem zabawny koń wędrujący po linie).

Piękny poetycki nastrój, sym­bolika i urzekająca uroda pla­styczna tego przedstawienia re­kompensują takie „grzechy” re­żysera jak przeinscenizowanie spektaklu w kilku miejscach, jak spadek wspomnianej już temperatury przedstawienia (zwłaszcza gdzieś od połowy do końca), jak rezygnacja z pewnych wątków wyjaśniają­cych motywacje działań i wza­jemny stosunek do siebie po­staci, czy wreszcie jak brak finału.