Czyściec Wyspiańskiego artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Gazeta Wyborcza” nr 50
  • data publikacji
  • 1995/02/28

Czyściec Wyspiańskiego

Patrzyłem na La Bohème i przecierałem oczy ze zdumienia. To chyba niemożliwe, żeby Jerzy Grzegorzewski stracił wiarę w te­atr — myślałem, zaciskając ręce na poręczach. Ku mojej rozpaczy dyrektor Teatru Studio zanurzył się w przeszłość i wrócił z wnio­skiem porażającym: Wyspiań­skiego w dzisiejszym teatrze można tylko parodiować.
Bohaterami spektaklu, któremu tytuł dała opera Pucciniego, są inteligenci z Wesela, wciągnięci na teatralną próbę z Wyzwolenia. Do kawiarni, gdzie rzecz cała się odbywa, weselnicy wtaczają się w zbitej tanecznej kupie, powtarza­jąc pod nosem „jacy tacy, jacy tacy”, zupełnie tak, jak to robili w Weselu, które Grzegorzewski wystawił w 1977 roku w Starym Teatrze. Następne motywy z We­sela będą także dosłownymi cyta­tami z tamtej głośnej inscenizacji.

Ale postaci, które pojawiają się przy kawiarnianych stolikach, ustawionych między sceną i okrojoną widownią, to ledwie cienie bohate­rów Wyspiańskiego. Poeta (Włodzi­mierz Press) jest znudzony, Dzien­nikarz (Krzysztof Majchrzak) no­stalgicznie przygrywa na pianinie, Zosia z Marysią (Ewa Błaszczyk, Agnieszka Brzezińska) niezdarnie podskakują w tańcu. Tylko Nos (Andrzej Blumenfeld), jak zwykle w sztok pijany, bez zmian bełkocze swój manifest „evviva l’arte”.

To nostalgiczne towarzystwo, nazwane na afiszu niczym Wid­ma z Wesela — „osobami dramatu”, dramatu żadnego już nie jest w stanie grać. Potrafi tylko nucić piosenki z Kramu z piosenkami Schillera i rzewne me­lodie francuskie, między które zaplątała się piosenka o Chamie, co miał Złoty Róg.

Z Wyzwoleniem też nie najle­piej. Konrad (Jerzy Łazewski) właśnie wrócił z potańcówki i pada ze zmęczenia, wypindrzona Lila z Wenedów (Gabriela Kownacka) snuje się między gośćmi, a Reży­ser (Józef Duriasz) bezskutecznie próbuje zaprowadzić porządek na scenie, na której jeden z aktorów, tworzących malowniczą grupę pod sarkofagiem św. Stanisława, stanął na głowie i drapie się butem w łyd­kę.

Na widok tej degrengolady przy­pomina się motto do IV części Dziadów, które Geniusz (Eugeniusz Banaszczyk) śpiewa w prologu przedstawienia: „Nie przerzu­caj wszystkich kart podartej księ­gi przeszłości. Czyż jeszcze za mało ci smutku?”. Grzegorzewski, tak jak i Mickiewicz, nie posłuchał ostrzeżenia. Otworzył księgę prze­szłości w dwóch miejscach: na po­czątku wieku i w latach 70., gdy te­atr wdzierał się w świadomość całych pokoleń. Te dwie legendy — Młodej Polski i teatru inscenizatorów — nie wytrzymały zderzenia ze współczesnością, więc reżyser obrócił je w pastisz i parodię. Nie oszczędził przy tym własnej in­scenizacji Wesela. Zacytował całe sceny z tamtego przedstawie­nia po to tylko, by je podważyć i ośmieszyć.

Tak jak Wyzwolenie wyśmie­wało patetyczną frazeologię romantyzmu, tak La Bohème kpi z frazeologii Wyspiańskiego. Oży­wają metafory: Blumenfeld zręcz­nie udaje głos puszczyka, Stanisława Celińska jako Sfinks (o którym mowa w scenie Konrada z Maska­mi) kręci się na czymś w rodzaju wielkiej tortownicy, na wózku przejeżdża Chimera pod postacią femme fatale (Magdalena Warze­cha). Chór tkwi w wielkich wazach, jeżdżących do góry i na dół, a Chochoł (Stanisław Szymański) tańczy z wprawą baletmistrza. Py­tanie z poetyckiego komentarza do Wyzwolenia: „Czym się stanie ta sztuki gontyna, Kościół Boga czy Czarta?” zadaje sprzątaczka z wiadrem (Helena Norowicz), jak­by obrażona, że artyści znów nabrudzili na scenie. Na koniec za­miast kurtyny Siemiradzkiego zjeż­dża przykrojona, brudna kurtynka z namazanymi falbanami.

Po co Grzegorzewski rozsadza teatr swój i Wyspiańskiego? Jedy­nym sensownym wytłumaczeniem jest to: chce pokazać, że instru­ment, na który przeznaczona była ta literatura, przestał istnieć dwa­dzieścia lat temu. Kiedy Muza (Te­resa Budzisz-Krzyżanowska) i Reżyser mówią o łatwym teatrze, który „dla publiczności jest”, o sztu­ce, która „będzie, gdy przyjdzie pu­bliczność”, odnoszę wrażenie, że mowa tu o instytucji, w której same­mu Grzegorzewskiemu przyszło działać. Słychać to najlepiej w mo­nologu Starego Aktora, który Zdzi­sław Tobiasz mówi wprost do publiczności, półprywatnie, komentu­jąc zakończony właśnie spektakl: „Mój ojciec był bohater, a my je­steśmy nic”.
Metoda przyjęta przez Grzego­rzewskiego okazuje się jednak niebezpieczna dla spektaklu, który roz­sadza od środka ironia, tak że w wielu miejscach nie wiadomo, co jest skutkiem parodii celowej, a co nie zamierzonej. Na poplątane wątki i aluzje publiczność reaguje drętwo, i mimo że całość jest jednym wiel­kim pastiszem, śmiechu nie słychać.

Wyspiańskiego w roku prapre­miery Wyzwolenia parodiował Stanisław Tarnowski, pisząc w pamflecie Czyściec Słowackiego tak: „Żadna sztuka, chowaj Boże — Żadnej formy mieć nie może”. Można to odnieść także i do tego przedstawienia. La Boheme ze swą nieokiełznaną formą to nie tylko „Czyściec Wyspiańskiego”, ale i „Czyściec Grzegorzewskie­go”. Na razie ani z jednego, ani z drugiego wyjścia nie widać.