Czyściec Wyspiańskiego artykuł
Informacje o tekście źródłowym
Czyściec Wyspiańskiego
Patrzyłem na La Bohème i przecierałem oczy ze zdumienia. To chyba niemożliwe, żeby Jerzy Grzegorzewski stracił wiarę w teatr — myślałem, zaciskając ręce na poręczach. Ku mojej rozpaczy dyrektor Teatru Studio zanurzył się w przeszłość i wrócił z wnioskiem porażającym: Wyspiańskiego w dzisiejszym teatrze można tylko parodiować.
Bohaterami spektaklu, któremu tytuł dała opera Pucciniego, są inteligenci z Wesela, wciągnięci na teatralną próbę z Wyzwolenia. Do kawiarni, gdzie rzecz cała się odbywa, weselnicy wtaczają się w zbitej tanecznej kupie, powtarzając pod nosem „jacy tacy, jacy tacy”, zupełnie tak, jak to robili w Weselu, które Grzegorzewski wystawił w 1977 roku w Starym Teatrze. Następne motywy z Wesela będą także dosłownymi cytatami z tamtej głośnej inscenizacji.
Ale postaci, które pojawiają się przy kawiarnianych stolikach, ustawionych między sceną i okrojoną widownią, to ledwie cienie bohaterów Wyspiańskiego. Poeta (Włodzimierz Press) jest znudzony, Dziennikarz (Krzysztof Majchrzak) nostalgicznie przygrywa na pianinie, Zosia z Marysią (Ewa Błaszczyk, Agnieszka Brzezińska) niezdarnie podskakują w tańcu. Tylko Nos (Andrzej Blumenfeld), jak zwykle w sztok pijany, bez zmian bełkocze swój manifest „evviva l’arte”.
To nostalgiczne towarzystwo, nazwane na afiszu niczym Widma z Wesela — „osobami dramatu”, dramatu żadnego już nie jest w stanie grać. Potrafi tylko nucić piosenki z Kramu z piosenkami Schillera i rzewne melodie francuskie, między które zaplątała się piosenka o Chamie, co miał Złoty Róg.
Z Wyzwoleniem też nie najlepiej. Konrad (Jerzy Łazewski) właśnie wrócił z potańcówki i pada ze zmęczenia, wypindrzona Lila z Wenedów (Gabriela Kownacka) snuje się między gośćmi, a Reżyser (Józef Duriasz) bezskutecznie próbuje zaprowadzić porządek na scenie, na której jeden z aktorów, tworzących malowniczą grupę pod sarkofagiem św. Stanisława, stanął na głowie i drapie się butem w łydkę.
Na widok tej degrengolady przypomina się motto do IV części Dziadów, które Geniusz (Eugeniusz Banaszczyk) śpiewa w prologu przedstawienia: „Nie przerzucaj wszystkich kart podartej księgi przeszłości. Czyż jeszcze za mało ci smutku?”. Grzegorzewski, tak jak i Mickiewicz, nie posłuchał ostrzeżenia. Otworzył księgę przeszłości w dwóch miejscach: na początku wieku i w latach 70., gdy teatr wdzierał się w świadomość całych pokoleń. Te dwie legendy — Młodej Polski i teatru inscenizatorów — nie wytrzymały zderzenia ze współczesnością, więc reżyser obrócił je w pastisz i parodię. Nie oszczędził przy tym własnej inscenizacji Wesela. Zacytował całe sceny z tamtego przedstawienia po to tylko, by je podważyć i ośmieszyć.
Tak jak Wyzwolenie wyśmiewało patetyczną frazeologię romantyzmu, tak La Bohème kpi z frazeologii Wyspiańskiego. Ożywają metafory: Blumenfeld zręcznie udaje głos puszczyka, Stanisława Celińska jako Sfinks (o którym mowa w scenie Konrada z Maskami) kręci się na czymś w rodzaju wielkiej tortownicy, na wózku przejeżdża Chimera pod postacią femme fatale (Magdalena Warzecha). Chór tkwi w wielkich wazach, jeżdżących do góry i na dół, a Chochoł (Stanisław Szymański) tańczy z wprawą baletmistrza. Pytanie z poetyckiego komentarza do Wyzwolenia: „Czym się stanie ta sztuki gontyna, Kościół Boga czy Czarta?” zadaje sprzątaczka z wiadrem (Helena Norowicz), jakby obrażona, że artyści znów nabrudzili na scenie. Na koniec zamiast kurtyny Siemiradzkiego zjeżdża przykrojona, brudna kurtynka z namazanymi falbanami.
Po co Grzegorzewski rozsadza teatr swój i Wyspiańskiego? Jedynym sensownym wytłumaczeniem jest to: chce pokazać, że instrument, na który przeznaczona była ta literatura, przestał istnieć dwadzieścia lat temu. Kiedy Muza (Teresa Budzisz-Krzyżanowska) i Reżyser mówią o łatwym teatrze, który „dla publiczności jest”, o sztuce, która „będzie, gdy przyjdzie publiczność”, odnoszę wrażenie, że mowa tu o instytucji, w której samemu Grzegorzewskiemu przyszło działać. Słychać to najlepiej w monologu Starego Aktora, który Zdzisław Tobiasz mówi wprost do publiczności, półprywatnie, komentując zakończony właśnie spektakl: „Mój ojciec był bohater, a my jesteśmy nic”.
Metoda przyjęta przez Grzegorzewskiego okazuje się jednak niebezpieczna dla spektaklu, który rozsadza od środka ironia, tak że w wielu miejscach nie wiadomo, co jest skutkiem parodii celowej, a co nie zamierzonej. Na poplątane wątki i aluzje publiczność reaguje drętwo, i mimo że całość jest jednym wielkim pastiszem, śmiechu nie słychać.
Wyspiańskiego w roku prapremiery Wyzwolenia parodiował Stanisław Tarnowski, pisząc w pamflecie Czyściec Słowackiego tak: „Żadna sztuka, chowaj Boże — Żadnej formy mieć nie może”. Można to odnieść także i do tego przedstawienia. La Boheme ze swą nieokiełznaną formą to nie tylko „Czyściec Wyspiańskiego”, ale i „Czyściec Grzegorzewskiego”. Na razie ani z jednego, ani z drugiego wyjścia nie widać.