O nagości śnić [fragm.] artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Polityka” nr 53
  • data publikacji
  • 1977/12/31

O nagości śnić [fragm.]

O tegorocznych Warszawskich Spotkaniach Teatralnych wolno więc powiedzieć, że prezentowały — poza jednym wyjątkiem v dobrą literaturę, i względnie przyzwoity warsztat aktorski i reżyserski, w sumie pozostawiły jednak wi­dza w całkowitej obojętności (jeśli nie liczyć oklasków na Operetce) — przynajmniej do ostatniego wieczoru, kiedy to pokazano Wesele. Inscenizacja Wesela nie wzbudziła — jak oczekiwano — entuzjazmu, było to — wszakże pierwsze przedstawienie, o które warto było pospierać się serio. Że nie wszyscy pragnęli tego sporu, to rzecz inna. Skwitowanie problematyki tej na­prawdę przemyślanej realizacji przy pomocy kilku stereotypowych fraze­sów o skłonności do „reżyserskich pomysłów”, ułatwił zresztą sam Grzegorzewski. Nawet przy pełnym szacunku dla jego dzieła, czuło się czę­stą irytację. Bogactwo wyobraźni nie powinno się bowiem nigdy w teatrze kojarzyć z jej nadużywaniem — szczególnie wówczas, gdy twórcy idzie nie o prezentowanie własnej (choćby najciekawszej) osobowości, lecz o sprawy mniej egotystyczne. A w Weselu krakowskim bohate­rem głównym nie ma być i nie jest, wbrew różnym złośliwościom, Grzegorzewski, lecz Wesele, odczytane z diametralnie różnej — niż dotych­czasowe — perspektywy. Można na perspektywę tę nie przystać, nie sposób chyba jej nie zauważyć, spro­wadzając rzecz do oceny poszcze­gólnych rozwiązań, nie zawsze zre­sztą najszczęśliwszych. Związanych przecie nie z żadnym udziwnieniem a polemiką generalną.

Grzegorzewski odrywa akcję od Bronowic. Rozgrywa rzecz na po­dzielonej na wiele planów scenie — przy czym najsłabiej widoczna jest izba taneczna. Część kwestii, a na­wet całych dialogów, każe bohate­rom wygłaszać we wnętrzach dla publiczności niewidocznych — a więc za kulisami.

Wszystko pogrąża w półmroku, nadając całości tempo zwolnione; żadnej skoczności, rozbawiania — je­śli tańce to w poetyce na poły sur­realistycznego snu. W miejsce zaba­wy od początku oskarżenia i samooskarżenia, niemożność i zamrocze­nie, które zwykle objawiały się do­piero w akcie II, z kulminacją w fi­nale.

Żadnych przyjaznych związków między postaciami. Bohaterowie te­go Wesela pozostają od początku do końca w zupełnej izolacji, zarów­no osobistej (nawet między Panem Młodym a Panną Młodą panuje w gruncie rzeczy wrogość), jak społe­cznej. I jest to nie tylko wyraźnie od pierwszych słów tu prowadzona nieprzystawalność, ba, tajona niena­wiść inteligencji i chłopstwa (jak by­ło — w inscenizacji Zamkow, a tak­że w filmie Wajdy). Idzie także o izolację wewnątrz klas. Fakt, iż Radczyni nie znajduje kontaktu z Kliminą a Dziennikarz z Czepcem jest z pewnością mniej istotny od braku porozumienia między Dziennikarzem i Poetą, nawet w momencie, gdy wy­dają się wyciągać do siebie rękę. Bo jeśli coś może połączyć inteligencję, to pewna solidarność we własnej nie­mocy, a także uczucie wstydu i wstrę­tu za ów bezwład. Tak jak dla chło­pów — najbardziej jednoczącym zdaje się być nie ewentualny głos złotego rogu, a marzenie Jaśka o pańskim dworze.

I nie jest prawdą, iż mimo wysiłku jaki wkłada Grzegorzewski w tę in­terpretację, nie mówi za jej sprawą więcej niż autor.

Nasza teoretyczna wiedza o We­selu rozmija się bowiem najczęściej z tym co naprawdę, czujemy oglądając ten utwór na scenie. Nie przez przypadek przecież najmilej reaguje się na „chatę rozśpiewaną” podda­jąc się tzw. refleksjom głębszym, najwyżej w finale. Grzegorzewski, do którego można mieć moc preten­sji, czyni wreszcie to czego próbowa­no z rzadka już przed nim: łamie beztroski rytm zabawy, zakłóco­nej od któregoś tam momentu przez przykre zjawy i chochoła. Zjawy i chochoła wpycha (nie dosłownie rzecz jasna, lecz poprzez klimat) już do I aktu. Pozbawia się w ten spo­sób wielu atutów – akt II i III nie wnoszą już wiele więcej w sensie napięć, ale całość rysować się po­czyna już nie tylko jako „dramat… szumny, posuwisty” lecz i „groźny, gdzieś z kazamat”. Nie jest to za­pewne jedynie słuszne czytanie utworu, ale z pewnością uprawnio­ne i kształcące.

Tym bardziej, że ów dramat po­czyna dotyczyć nad wyraz dotkliwie i nas, współczesnych (i nie chodzi wcale o dyskusyjne pomysły z włą­czaniem widowni w krąg weselników). Zaś jego bohaterami wzięty­mi z dnia dzisiejszego, stają się tra­giczni na miarę czasu Dziennikarz Jerzego Stuhra i groźny Jasiek Je­rzego Treli.

Można rzecz jasna nie akcepto­wać sposobu, w jaki Grzegorzewski czyta Wesele, można też udawać że się sposobu tego nie rozumie, ale z pewnością krzywdą i niesprawied­liwością jest ów „sposób” omijać, ograniczając się do potępienia (czy chwalenia) pojedynczych środków. Tym bardziej, że spektakl ten był na Spotkaniach jedynym, w którym o coś istotnie chodziło — i o coś rze­czywiście wyrazistego.