Okruchy artykuł
Informacje o tekście źródłowym
Okruchy
Warjacje Grzegorzewskiego należą do widowisk będących w całości kompozycją reżysera, który tworzy zarówno układ gry aktorskiej, jak kształt plastyczny i układa też, przeważnie z fragmentów cudzych, ale także czasem przez siebie napisanych tekstów słowną część przedstawienia. W tym spektaklu, jednak obok reżysera, wymienić trzeba również drugiego autora, gdyż muzyka Radwana pełni tu rolę szczególnie ważną. Udanych i nieudanych widowisk tego typu mieliśmy już w Polsce sporo, a niektóre z nich, jak przede wszystkim Apocalypsis cum figuris Grotowskiego i Umarła klasa Kantora zyskały sobie rozgłos światowy. Nie są więc Warjacje jakimś szczególnym novum i nie trzeba z ich okazji zastanawiać się nad ogólnymi cechami i estetyką widowisk tego typu. Warto natomiast zastanowić się dlaczego ten ciekawie pomyślany utwór teatralny ostatecznie się nie udał, widzowie wychodzili z sali nieusatysfakcjonowani bądź zawiedzeni, a przysięgli przeciwnicy szeroko rozumianego nowatorstwa mieli tym razem powód do zadowolenia, co na wielu twarzach uczestników prasowej premiery wyraźnie się malowało. Jeżeli już o reakcji widowni mowa, to trzeba powiedzieć, że bardzo zabawnie wyglądała ona na zakończenie przedstawienia, kiedy ze sceny znikli aktorzy, a mały zespół kameralny (bodajże tylko fortepian, dwa instrumenty smyczkowe i perkusja) grał zupełnie udaną a przy tym niezbyt awangardową kompozycję Radwana. Zamiast posłuchać sobie w spokoju niezłej muzyki, zgromadzeni znawcy zachowywali się tak, jakby zadawano im torturę.
A to nie Radwan tylko Grzegorzewski nieco wcześniej nas pomęczył.
Przede wszystkim mało było widać i jeszcze mniej słychać. Spoza zbudowanej, jak to ostatnio zawsze u Grzegorzewskiego, z rozmontowanych fortepianów kompozycji dekoracyjnej, od czasu do czasu, pojawiał się jakiś fragment aktora i dobiegał fragment fragmentu jakiegoś tekstu, i znowu wszystko rozpływało się w milczeniu i półmroku. Dopiero kiedy znowu orkiestrowego wyłonił się Holoubek i wygłosił kawałek samego przez się, znaczącego tekstu, przedstawienie zrobiło się ciekawe. Przedtem było też kilka dobrych etiud (Jankowska-Cieślak, Walczewski, Milecki), ale poszczególne fragmenty, urywki czy też wariacje nie lepiły się ze sobą, nużyły a jednocześnie nie pozwalały skupić uwagi na żadnym przewodnim motywie, pomyśle czy choćby chwycie całej inscenizacji.
Zasadnicze nieporozumienie, polegało tu chyba na tym, że grający w Warjacjach, często bardzo dobrzy aktorzy — z natury, wyszkolenia i praktyki — są przygotowani do zupełnie innych zadań niż te, których mógł wymagać inscenizator. Oni odgrywali sceny, wygłaszali monologi, dialogowali, tak jak to robią na co dzień w teatrze, w telewizji i w filmie, a tutaj trzeba było grać coś, co w każdej chwili nieruchomieje, zamiera, rozpada się; trzeba było stać się ułamkiem kompozycji złożonej z okruchów, z wypowiedzi wyrwanych z kontekstu, zachowań bez motywacji, postaci bez pełnej charakterystyki psychologicznej.
Jednocześnie, chyba i sam zamysł kompozycyjny okazał się zbyt słaby, żeby przebić się przez nawarstwiające się sprzeczności.
Już sam tytuł — Warjacje — nasuwa podejrzenie, że autor-reżyser nie miał wyraźnie określanej myśli czy zespołu przemyśleń i wypowiedzi, które chciał poprzez swój spektakl wyrazić. Zarysował kompozycję z wariacji, na co najmniej kilka słabo określonych tematów, których melodyka zgubiła się w szumie. Dużo jaśniej potraktował rzecz Radwan dając na zakończenie, wyraźnie określoną w nastroju kompozycję, której odbiór odbił się jednak całkowicie od drewnianych uszu teatromanów.
Jeżeli miał to być prowokacyjny przykład „antyinscenizacji”, to jego twórca trafił w bok od celu, bo jak już powiedziałem, spektakle utrzymane w podobnej poetyce nie są od dawna niczym zaskakującym. Jeżeli miała to być próba „czystej” kompozycji teatralnej to jej wynik przesądziły sprzeczności w wykonaniu. Jeżeli spektakl miał coś znaczyć czy wyrażać, to sposób podania przesądził o możliwości odbioru.
Trudno i głupio zarazem jest namawiać do czegoś reżysera, a tym bardziej coś mu doradzać. Jednak o jedno należy Grzegorzewskiego po tej premierze prosić — żeby, broń Boże — nie rezygnował ze swojej własnej idei kształtowania widowiska teatralnego. Ze swojej pokrętnej drogi budowania nastroju, konstruowania z ułamków, rozbijania, żeby na nowo coś sklecić, ze swoistego punktualizmu, czy też puentylizmu w komponowaniu lub malowaniu obrazu, z zamiłowania do ości, do łamania… rytmu, do przewracania na drugą stronę wszystkich elementów przedstawienia, choćby nawet miały być to marynarki noszone podszewką na wierzch. Pod jednym warunkiem — że za materiał posłuży mu tekst czy teksty dostatecznie mocne i zarazem dostatecznie określone, tak, żeby zabiegi reżyserskie nie gubiły ich, tylko pozwalały na nie spojrzeć w nowy sposób. Istotne jest jak, ale także i w czym się rzeźbi. Okruchy można tylko zlepiać.