Opera… za dużo więcej groszy artykuł
Informacje o tekście źródłowym
Opera… za dużo więcej groszy
Opera za trzy grosze Brechta i Weilla miała u nas osobliwe dzieje. Wkrótce po berlińskiej prapremierze (1928), wystawił ją Leon Schiller. Stało się to sensacją, zarówno ze wzglądu na ostrą treść, jak i nie spotykaną formę. Ale już w latach 30-tych piosenki Brechta z muzyką Weilla, śpiewane przez Tolę Krajan, zachwycały przede wszystkim – swą urzekającą melodią, interpretowaną przez artystkę na przekór przyjętej u nas tonacji uczuciowej.
Po wojnie Opera za trzy grosze straciła, zwłaszcza u nas, swój pierwotny charakter. Znikł lumpenproletariat (w dawniejszej postaci). Gdy zapanowała „mała stabilizacja”, wykpiwanie idealizmu spoczęło w próżni. Raczej cynizm i egoizm, ten z wierszy Aleksandra Rymkiewicza (Faryzeusze i patroni) stawał się źródłem niepokoju. Grano dalej Operę…, ale — siłą rozpędu. Najciekawszy Brecht, autor Matki Courage i sztuk po niej napisanych, zwracał uwagę na głębokie przyczyny konfliktów, przechodzące w nałóg zysku.
Jerzy Grzegorzewski, biorąc , na warsztat w teatrze Studio Brechtowską Operę…, dojrzał w niej inne możliwości. Teatru efektownego, olśniewającego wielostronnego, zarazem muzycznego i plastycznego. Ale i materiał na widowisko osobliwe, niezwykłe, niepodobne do form tradycyjnych. Takie, jakimi zachwycał w swych poprzednich przedstawieniach (Warjacje, Śmierć w starych dekoracjach, Pułapka). Reżyser zmobilizował wielki aparat sceniczny, dał na afiszu nazwiska popularne: Fronczewskiego, Walczewskiego, Chodakowskiej i innych… Scenografia Barbary Hanickiej jest piękna. Operuje światłem przyćmionym, w którym pewne elementy nabierają szczególnego znaczenia. (Zarys zamku, gdzie uwięziono Majchra, koń pysznie wiszący w powietrzu i rytmicznie ruszający nogami…).
Aktorzy nie mają tu jednak większego poła działania. Nawet Fronczewski i Walczewski dają raczej popisy jako wykonawcy songów niż ról dramatycznych. Akcje ograniczono, zacierając powody konfliktów między środowiskami żebraków, policjantów, przestępców, zaledwie szkicując bigamie Majchra, dodając fantastyczno-humorystyczny szkic happy-endu. Muzyka i kształtowanie przestrzeni są najwyraźniejszymi czynnikami. Weill, swymi muzycznymi refrenami, góruje nad autorem libretta. Nie jest to teatr „ubogi”, nie ma widowiska „za trzy grosze”. Trzeba podnieść, że Elżbieta Kijowska, która w okresie kilku dni objęła nagłe zastępstwo za chorą Budzisz-Krzyżanowską, brawurowo i z talentem wykonała swe zadanie.
Sukces spektaklu jest niemały. Ale czy nie należałoby wysnuć z tego pewne wnioski? Wbrew krążącym opiniom polskie dramatopisarstwo współczesne rozporządza tekstami, które stanowiłyby materiał równie ciekawego widowiska (Filip z prawdą w oczach Janusza Krasińskiego, sztuki Bardijewskiego, Jarosława Abramowa-Newerlego i innych). A kompozytorzy? Wiadomo, że polska muzyka jest w rozkwicie. Także i sceniczna. Dobrze, że wskrzeszono i nowymi sokami napojono Operę… Kurta Weilla. Byłoby jednak zubożeniem, gdyby ten przykład miał być modelem, wyłączającym inne.