Oto godzina wybiła artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Gazeta Wyborcza”
  • data publikacji
  • 1997/11/19

Oto godzina wybiła

Po 12-letniej przerwie Polacy znów mają swój Teatr Narodowy. Ale pierwsza premiera nie zapowiada, że współżycie z nim będzie łatwe.

Jerzy Grzegorzewski nie zaskoczył swoich zwolenników, nie oburzył przeciwników. Jego Noc listopadowa to kolejna układanka literackich motywów, fascynująca, a zarazem trudna do odczytania, bo — jak zwykle u tego reżysera — nie wszystkie kostki domina pasują do siebie.

Powstał spektakl efektowny, z monumentalną, operową scenografią Andrzeja Kreutz-Majewskiego, wykorzystujący ogromne możliwości techniczne nowej sceny, z ruchomymi pomostami, wielopiętrowymi dekoracjami. Szczególnie sugestywną sceną jest ostatni obraz w Alejach Ujazdowskich, kiedy naprzeciw generała Krasińskiego staje tłum zwykłych ludzi: kobiety w chustkach, podchorążowie, mężczyźni w cylindrach, którzy ciągną lawetę z Łukasińskim. Ten pochód ofiar wyrzuca ze sceny Krasińskiego z księciem Konstantym.

Przy całym podziwie, jaki budzi plastyka widowiska (w końcu reżyser sam jest malarzem), trudno się jednak zgodzić z proponowaną przez Grzegorzewskiego interpretacją. Jego Noc listopadowa jest dalszym ciągiem wcześniejszego Wyzwolenia i w całości dzieje się w teatrze. Spektakl rozpoczyna prolog z Reżyserem, Muzą i Konradem, a wszystko, co następuje później, jest inscenizacją na „narodowej scenie”, jak spektakl Konrada w Wyzwoleniu. W związku z tym Wysocki (Mariusz Bonaszewski) wykonuje teatralne, patetyczne gesty, wołając do powstania swoich podchorążych, a samosądy na ulicach Warszawy organizują komedianci, którzy wybiegli z Teatru Rozmaitości. Ponieważ całość grana jest umownie, umowna jest także natura. Konstanty zamiast liści odgarnia butami powietrze i cały wątek Demeter i Kory — zamierającej przyrody — staje się pustą retoryką.

Historia powstańczej nocy zeszła na dalszy plan. Grzegorzewski zajął się przede wszystkim ludzkimi ambicjami, które grają w Konstantym (Krzysztof Globisz), generale Chłopickim (Jan Englert), księciu Czartoryskim (Zdzisław Tobiasz) i generale Krasińskim (Daniel Olbrychski). Z tej czwórki największe wrażenie budzi rola Globisza, który nadał Konstantemu cechy niemal psychopaty, przed którym Joanna (piękna Dorota Segda) drży ze strachu.

Głównym problemem, z którym będzie musiał się zmierzyć Teatr Narodowy, jest zgranie zespołu. W tej chwili różnice w stylu i szkole między aktorami są ogromne. Kiedy Eugenia Herman (Demeter) gra z niegdysiejszym patosem, aktorzy ze Studia uprawiają na scenie ekwilibrystykę, Jan Englert i Daniel Olbrychski mają monodramy, i tylko krakowscy aktorzy Globisz i Segda potrafią się porozumieć.

Mimo pewnych pomysłów nie do końca przemyślanych, jak przeniesienie akcji do teatru, czy chybionych, jak scena, w której Lelewel (Jerzy Kamas) do muzyki Radwana czyta libretto części muzycznej dramatu, przedsięwzięcie Grzegorzewskiego i zespołu witamy z radością. Wywołuje ją powrót na scenę dawno nie granej sztuki i wznowienie dyskusji o polskiej historii. Od Narodowego nie będziemy bowiem oczekiwać, jak tyle poprzednich pokoleń, że powiedzie nas do wolności, ale że z historii nas — wyzwoli, da szansę na nowo ją przemyśleć. A spektakl Grzegorzewskiego jest do tego pierwszym krokiem.