Palę Paryż i wyjeżdżam artykuł
Informacje o tekście źródłowym
Palę Paryż i wyjeżdżam
Zdzisław Pietrasik: Jak środowisko teatralne przyjęło pańską nominację?
Jerzy Grzegorzewski: Dostałem nominację tuż przed przerwą urlopową, kiedy wszyscy myśleli już o odpoczynku. Więc nie było w stolicy wielkiego poruszenia. Dzięki temu mogę nadal spokojnie funkcjonować, poza emocjami związanymi z tym faktem. Dalej reżyseruję, ostatnio we Wrocławiu i u siebie w warszawskim Studio.
ZP: Gdziekolwiek Pan dotąd pracował, robił Pan „swój” teatr. Czy można robić teatr autorski w Teatrze Narodowym?
JG: Sam zadaję sobie takie pytania. Nie, nie można. Coś więc powinno się we mnie zmienić i w tym, co robię. Myślę, że jakiś ślad tych rozterek widać w moich ostatnich przedsięwzięciach. Na przykład w Studio przygotowuję fragment Ulissesa Joyce’a pt. Zaniosą ci serce me. Druga część tytułu brzmi — Pożegnanie z Molly. Planuję także wernisaż jednego obrazu. Staram się ostatnio namalować obraz, który będzie się nazywał Palę Paryż i wyjeżdżam…
ZP: Jest w tym coś symbolicznego?
JG: Jest w tym pewien dramatyzm i melancholia, wynikająca z sentymentów, ale i z poczucia, że oto przenoszę się w nowe miejsce.
ZP: Co widać z okna gabinetu dyrektora sceny dramatycznej Teatru Narodowego?
JG: Okno gabinetu, który zwiedzałem parę dni temu, a w którym oficjalnie zasiądę 1. stycznia, wychodzi na plac Piłsudskiego.
ZP: W tym też jest jakiś symbol?
JG: Może nie aż symbol. Ale kiedy staję w tym oknie na drugim piętrze, wyobrażam sobie tłum teatromanów na placu Piłsudskiego i ja wobec nich. I tak stale, albo choćby raz w tygodniu, albo raz w miesiącu. Ale to dalsze plany.
ZP: To brzmi bardzo pięknie, ale czy nie przecenia Pan możliwości sztuki?
JG: Nie. Zawsze wierzę, iż do mojego teatru może przyjść młody człowiek, który z „jaskółki” obejrzy przedstawienie i, być może, będzie to dla niego ważne przeżycie. Potem napisze wiersz albo sztukę, albo zrobi coś dobrego, trudno powiedzieć. Tych rzeczy nie da się zaplanować, ale ja mówię o intencjach.
ZP: Co Pan chce spalić wraz „z Paryżem”, zostawić za sobą?
JG: Muszę „spalić” wszystkie etykiety, które mi przylepiano: reżysera awangardowego, jakiegoś ekscentryka…
ZP: Bo nie przystają one do wizerunku tak szacownej instytucji? To jak, Pana zdaniem, powinien wyglądać dyrektor narodowej sceny?
JG: Powinien być człowiekiem przedwojennym…
ZP: Pan nie jest człowiekiem przedwojennym!
JG: Owszem, urodziłem się tuż przed wojną — ja ten warunek spełniam. Więc powinien to być ktoś do pewnego stopnia staroświecki, mieć pewien niedzisiejszy urok elegancji. Powinien bywać w określonych kawiarniach i być rozpoznawalny, o! dyrektor idzie… Powinien chodzić z laską.
ZP: Pan sobie żartuje. Naprawdę chce Pan grać takiego dyrektora?
JG: Bliska mi jest rola przedwojennego dyrektora, w sile wieku, i tę dyskretnie spróbuję zagrać.
ZP: Dyrekcja naczelna Teatru Narodowego już z grubsza określiła Pańskie powinności i programy.
JG: Były różne programy dla Teatru Narodowego. Ostatnio przypomniałem sobie pewien dokument, który powstał tam w 1965 r. w związku z dwustuleciem narodowej sceny, pod którym podpisał się cały zespół i ja jako asystent ówczesnego dyrektora Kazimierza Dejmka także. Po latach czytam słowa i myśli tego tekstu z poczuciem jego ważności. I jest znany dość powszechnie program dyrektorów Janusza Pietkiewicza i Ryszarda Peryta. To jest bardzo bogaty plan.
ZP: Czytając, miałem wrażenie, że to kanon lektur obowiązkowych dla licealisty.
JG: Jest to program, który wręcz onieśmiela. Ja muszę to wszystko przełożyć na język konkretów. I taki plan już powstał — na trzy pierwsze sezony — bo ja podpisuję kontrakt na trzy lata.
ZP: Teatr Narodowy będzie dzielił się na dwa piony, jak tłumaczył ostatnio w telewizji dyrektor Pietkiewicz: będzie więc pion opery i pion dramatu. Brzmi to trochę urzędowo — będzie Pan pracował w pionie dramatu.
JG: Mam nadzieje, że w pionie! Nie ukrywam, że usiłowałem przekonywać, by w jednym organizmie, połączonym oczywiście wspólną dyrekcją, istniały jednak osobno, choćby tylko w nazwach — Opera Narodowa i Teatr Narodowy, po to, żeby nie mylić widza. Bo teraz widz czytając w gazecie, że w Teatrze Narodowym grają Romea i Julię, myśli, że to Szekspir, a to balet Prokofiewa. Ale to już zostało przesądzone, i to jest, przyznaję, pierwsza moja porażka.
ZP: Główna sala w części operowej będzie nosić imię Moniuszki. Jakiego patrona znajdzie Pan dla sceny dramatycznej?
JG: Chciałbym, aby to była scena Stanisława Wyspiańskiego. Zaś mniejsza sala, zwana obecnie roboczo Atelier, otrzymałaby imię Leona Schillera. I wtedy powstaje taka wspaniała trójca — Wyspiański, Schiller i Bogusławski, który jest patronem całego Narodowego. To jest tradycja i jednocześnie jasny program.
ZP: Co Pan zamierza brać z wyobrażeń Wyspiańskiego o „teatrze ogromnym”?
JG: Przede wszystkim w każdym sezonie pojawi się na afiszu sztuka Wyspiańskiego. Bo to jest geniusz i nic cenniejszego w teatrze nie mamy — poza romantycznym repertuarem. Pierwszą premierą będzie więc w Narodowym Noc Listopadowa w mojej reżyserii, 19 listopada 1997 r.
ZP: Rozpoczyna Pan jednak, niejako przed terminem i poniekąd w zastępstwie, Dziadami które wyreżyserował Pan w zeszłym roku w Starym Teatrze w Krakowie. Czy gdyby dziś wystawiał Pan Dziady w Narodowym, byłyby one właśnie takie?
JG: W trzecim sezonie Narodowego dyrektor Ryszard Peryt wystawi pełną wersję Dziadów z Andrzejem Sewerynem jako Gustawem-Konradem. Krakowskie Dziady: 12 improwizacji to jest moje szukanie języka współczesnego teatru dla wielkiego dzieła romantycznego. I to jest doświadczenie, którego nie można lekceważyć, trzeba się temu dobrze przyjrzeć i następni reżyserzy nie będą mogli się do tego nie odnieść.
ZP: Co jeszcze z romantyzmu można dziś grać? Słowackiego?
JG: To jest trochę tak jak z tłumaczeniem, tak jak przekłady się zmieniają, tak zmieniają się reżyserie i teatr. Pyta Pan o Słowackiego, ale to dotyczy również innych klasyków — jeżeli znajdzie się reżyser, który w ich tekstach usłyszy coś ważnego. Więc na dużej scenie zaczynam od Wyspiańskiego, potem Tadeusz Bradecki wyreżyseruje Rękopis znaleziony w Saragossie. Trzecią premierą będzie Ameryka Kafki w połączeniu z Giacomo Joyce Joyce’a (niesceniczna proza o miłości nauczyciela do uczennicy). Małą salę otwieramy Ślubem Gombrowicza w mojej reżyserii, potem będzie Książę niezłomny w inscenizacji Janusza Wiśniewskiego oraz Wenecja ocalona Simone Weil. Niezwykle ciekawa sztuka, niedokończona, kilka scen zaledwie, ale pasjonujący zapis powstawania dramatu, rozterek, wątpliwości, ale i chwil uniesień i natchnienia. Trzeba grać całość, takie jest zamierzenie. Następny sezon otworzy Studium o Hamlecie Wyspiańskiego w mojej reżyserii. Na dużej scenie — antyk.
ZP: W pierwszych sezonach nie wystawi Pan Fredry?
JG: Nie, w dwóch pierwszych sezonach nie planuję Fredry. Jest świetnie wystawiany i grany w Teatrze Polskim.
ZP: Mrożka też nie ma.
JG: Mrożek jest, niestety, bardzo związany z innymi scenami. Proszę natomiast Tadeusza Różewicza, by dał Narodowemu sztukę, nad którą pracuje.
ZP: Będzie dramaturgia współczesna w Narodowym?
JG: Trzeba się przyjrzeć w tej chwili dramaturgom, którzy są moimi rówieśnikami lub może trochę starsi, których sztuki od lat nie są grane. Co na przykład znaczą dzisiaj sztuki Brylla, Grochowiaka, Iredyńskiego, Łubieńskiego, Rymkiewicza, Żurka, Kajzara, Sity. Jakby one zabrzmiały? Bardzo możliwe, że obecnie zasługują na renesans.
ZP: Wszystkich najbardziej interesuje, jakich aktorów Pan zaprosi do Narodowego. Kto na przykład zagra w Nocy Listopadowej?
JG: Teresa Budzisz-Krzyżanowska jako Pallas Atena, Krzysztof Globisz (gościnnie) — Książę Konstanty, Dorota Segda, Mariusz Benoit, Olgierd Łukaszewicz, Anna Chodakowska… Natomiast w Ślubie na małej scenie, też w mojej reżyserii, Henryk — Zbigniew Zamachowski, Władzio — Wojciech Malajkat, Matka — Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Mańka — Magdalena Warzecha, Pijak — Mariusz Benoit.
ZP: Niezła obsada.
JG: Nadzwyczajna! Przedstawiam przy okazji część zespołu, tych, którzy już na pewno zwiążą się z Teatrem Narodowym. Mam też zapewnienie współpracy Jerzego Radziwiłowicza, Jana Peszka.
ZP: Początkowo rozważano poważnie pomysł, by Narodowy był, zgodnie z modą, sceną impresaryjną, bez stałego zespołu.
JG: To bzdura. To musi być teatr ze stałym zespołem zgrupowany wobec pewnej idei artystycznej, rozwijający tę ideę. Głosy o impresariacie, przepraszam za określenie, to dziwne pomysły. Występując z pierwszą premierą, muszę mieć 20–25 osób stałego zespołu. W ciągu dwóch lat chce dojść do 35 osób.
ZP: Żeby zagrać Wesele?
JG: Tak, dopiero wtedy zespół jest kompletny, jeżeli można zagrać Wesele. I chcę, żeby w trzecim sezonie było Wesele i żeby je reżyserował Peter Stein. Występuję do niego z taką propozycją. Ciekawe, jak ktoś przychodzący z innej kultury spojrzy na Wyspiańskiego.
ZP: Jakich reżyserów Pan zaprosi do współpracy: tych, co mają pomysły, czy solennych?
JG: Oprócz wspomnianego Tadeusza Bradeckiego, stałego reżysera w Narodowym, proponuję współpracę Krystianowi Lupie. Maciej Prus, jeżeli tylko zechce. Złożyłem ofertę współpracy Kazimierzowi Dejmkowi. Chciałbym, żeby reżyserowali w Narodowym Jerzy Jarocki i Andrzej Wajda.
ZP: Co się stało z naszą widownią w ostatnich latach?
JG: Nic złego. Był taki moment, kiedy traciliśmy widza, to był stan wojenny, kiedy część wyjechała za granicę, a pozostali mieli inne zajęcia. Teraz ten kontakt jest odbudowany. W Studio mamy swoją publiczność, a także tę młodą, która przychodzi w nadkompletach na Wujaszka Wanię, ale także na trudny spektakl La Bohème. Myślę, że nie odbiorę widowni Studio, ale mam też nadzieję, że ta widownia pójdzie ze mną do Narodowego. Nie chcę zdobywać widzów poprzez schlebianie złym gustom. Na pewno będzie pierwszy okres zainteresowania teatrem jako budynkiem. Wystrój jest prawie taki, jak byśmy wchodzili do hotelu Marriott, co mnie trochę peszy. Ale jednocześnie jest to dobra architektura, świetna technika, dająca ogromne możliwości. No i pamiętajmy, że będę mógł korzystać ze współpracy z artystami opery. Już w Nocy chcę wykorzystać orkiestrę i chór opery. Wiele obiecuję sobie po stałej współpracy ze Stanisławem Radwanem. Będzie wieczór jego muzyki do Boskiej komedii.
ZP: Wracając jeszcze do repertuaru, jest oczywiście Szekspir i Goethe, ale czy nie zabrakło tam ważnych tytułów ze światowej literatury dramaturgicznej, które dotąd pomijaliśmy, których dotąd wciąż nie znamy?
JG: Nic istotnego nie pominęliśmy. W każdym razie nie ma owych wielkich nazwisk, których byśmy nie znali.
ZP: I dlatego do teatrów wracają ostatnio Ionesco, Beckett, Genet.
JG: Warto przypominać te grane już wcześniej sztuki pokoleniu, które ich nie mogło jeszcze widzieć.
ZP: Kończąc rozmowę, muszę wyrazić żal, iż spisując ten nasz dialog nie będę w stanie przekazać, w jaki szczególny sposób, wciąż z ironicznym uśmiechem, mówi Pan o bardzo poważnych sprawach — nawet o patosie bez patosu.
JG: Nie czuję potrzeby nadmiaru patosu. Nie chcę być podniosły. Jestem z natury człowiekiem bardzo pogodnym, który ma zamiłowanie do lekkiej muzy, do operetki na przykład, czego nie ukrywam, bo jestem za stary, żeby cokolwiek ukrywać. Ja właściwie jestem człowiekiem z operetki. A teraz muszę się wspinać na jakieś rejony godności, reprezentacji…
ZP: Może więc damy wywiadowi tytuł: Jestem człowiekiem z operetki?
JG: No, może raczej nie.
ZP: Bardzo dziękuję za rozmowę.