Rozsypane perły artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Radar” nr 11
  • data publikacji
  • 1986/03/13

Rozsypane perły

Osobliwe są rodowody niektó­rych utworów scenicznych. Trawe­stacja leciwej Opery żebraczej Johna Gaya stała się zjadliwym wi­zerunkiem niemieckiej rzeczywi­stości kryzysowych lat dwudzie­stych. Przekazywała atmosferę de­moralizacji, pogoni za pieniądzem, erotyki na sprzedaż, jaka ogarnęła Berlin. Chociaż Bertolt Brecht pozostawił akcję jak to było w orygi­nale, na londyńskim bruku, wiado­mo było, że obmalował swoje mia­sto, po którego ulicach stąpał i którego rozprzężeniu się przyglądał. Liczący sobie dwieście lat pierwo­wzór stał się tylko kanwą — nie­miecki dramaturg snuł własną treść.

W drukowanym programie zapo­wiadającym prapremierę, Brecht skrył się skromnie za słowem: opracowanie, firmowanie utworu po­zostawiając Gayowi, ale wiadomo było, że to jest jego ostry na ów czas tekst, współbrzmiący z epoką; jego język; jego styl. Wprowadził nowych bohaterów, rozbudował niektóre sytuacje. Stworzył wspólnie z Kurtem Weillem niezwykły w formie musical, w którym stopił doświadczenia różnych gatunków.

Dyrektor teatru Schiffbauerdamm, który pierwszy wystawił Operę za trzy grosze (tytuł podpowiedział Lion Feuchtwanger) określił brech­towski tekst jako zuchwały, prze­pojony oschłym zjadliwym humo­rem. Wiele perypetii było z pierw­szą prezentacją. Aktorzy się obra­żali, rezygnowali. Udało się jednak doprowadzić do prapremiery, która odbyła się 31 sierpnia 1928. Dyrek­tor teatru Ernst Aufricht zapisał: „Pierwsze sceny minęły w nastroju lodowatym. W scenie ślubu nikt się nawet nie uśmiechnął. Aż tu nagle po balladzie armatniej, lodowata do­tąd publiczność jakby oszalała. Roz­legły się burzliwe oklaski i niemil­knące wołania: bis, bis!…”

Szybko Opera za trzy grosze zdobyła świat. U nas wystawił ją pierwszy Leon Schiller. Miała w o­góle szczęście do inscenizatorów. I ma. Jak słychać, zamierza ją wy­stawić Giorgio Strehler. A w War­szawie zainteresowała ostatnio jed­nego z najoryginalniejszych twór­ców Jerzego Grzegorzewskiego, któ­ry wprowadził ją na afisz Centrum Sztuki Studio. Co zaintrygowało go w Operze za trzy grosze w roku 1986? Nie kontekst społeczny, od­niesienia historyczne, przebrzmiałe realia, zwietrzałe myśli, bo czas nie oszczędził zawartości utworu. I gra­nie go po bożemu nie miałoby sensu.
Reżyser zaprosił na scenę brech­towskich bohaterów, by stworzyć wraz z nimi swoją rzeczywistość teatralną. Skupił się na pokazaniu targowiska ludzkiego, powołał do życia galerię typów ludzkich, któ­re Brecht uwiecznił w swojej sztu­ce. Ale kazał im żyć w innej, jakby wyobcowanej przestrzeni, którą sam kształtuje z malarską wyobraźnią, w sugestywnej oprawie scenograficz­nej Barbary Hanickiej. Zrezygno­wał z niektórych scen sytuacyjnych, ograniczył kwestie słowne. Pozwolił wybrzmieć temu co zachowało swo­ją żywotność — songom, w któ­rych Brecht zdrowo sobie pokpiwał z porządku tego świata:

Bo z tego żyje człek, że co
godzina
Innego dławi, dusi, gnębi nie
daje mu żyć!
Bo z tego żyje człek, iż
zapomina
Że i on mógłby też
człowiekiem być.

Koncepcja przedstawienia jest interesująca. Przyciąga urodą plastyczną kilka scen zbiorowych. Ale całość przypomina, niestety, rozsy­pane perły, których nie udało się nanizać. Spektakl rwie się, wytwa­rzają się dziury. Bicz ustalonego terminu premiery nie zawsze dobrze się przysługuje. Ma się wrażenie, że reżyser nie zdołał zapanować nad żywiołami, które rozpętał. Dzieło wydaje się po prostu niedokończo­ne. Nawet finały każdej z trzech części nie maja nieodzownego moc­nego akcentu i dezorientują pu­bliczność, czy już klasnąć, czy też jeszcze coś będzie.

Nic wszyscy aktorzy zdołali po­jąć w jakim kierunku mają iść. Najlepsza upozowana groteskowo, utrzymująca się w narzuconej wyra­zistej konwencji (giętkość, wyrazi­stość, ekspresja) jest para Jonatan Peachum — Marek Walczewski i Celia Peachum — Małgorzata Nie­mirska; nieskazitelny obywatel, któ­ry wzbogaca się na wyzysku nędza­rzy i wiecznie pijana żona. Żal, że rola głównego bohatera Mackie Majchra zastała mocno okrojona. Chciałoby się dłużej oglądać Pio­tra Fronczewskiego — tajemnicze­go, trzymającego fason, wyrachowa­nego, imponującego, wzbudzającego autorytet w swym światku. Ten ra­sowy przestępca przyjmuje jako coś mu należnego zaskakujący happy end, w którym zamiast zawisnąć na szubienicy, obdarzony jest łaską królewską i dobrami. Notabene koń gońca cwałując nad widownią robi wrażenie. Ciekawe, czy przedsta­wienie się dotrze?