Rozsypane perły artykuł
Informacje o tekście źródłowym
Rozsypane perły
Osobliwe są rodowody niektórych utworów scenicznych. Trawestacja leciwej Opery żebraczej Johna Gaya stała się zjadliwym wizerunkiem niemieckiej rzeczywistości kryzysowych lat dwudziestych. Przekazywała atmosferę demoralizacji, pogoni za pieniądzem, erotyki na sprzedaż, jaka ogarnęła Berlin. Chociaż Bertolt Brecht pozostawił akcję jak to było w oryginale, na londyńskim bruku, wiadomo było, że obmalował swoje miasto, po którego ulicach stąpał i którego rozprzężeniu się przyglądał. Liczący sobie dwieście lat pierwowzór stał się tylko kanwą — niemiecki dramaturg snuł własną treść.
W drukowanym programie zapowiadającym prapremierę, Brecht skrył się skromnie za słowem: opracowanie, firmowanie utworu pozostawiając Gayowi, ale wiadomo było, że to jest jego ostry na ów czas tekst, współbrzmiący z epoką; jego język; jego styl. Wprowadził nowych bohaterów, rozbudował niektóre sytuacje. Stworzył wspólnie z Kurtem Weillem niezwykły w formie musical, w którym stopił doświadczenia różnych gatunków.
Dyrektor teatru Schiffbauerdamm, który pierwszy wystawił Operę za trzy grosze (tytuł podpowiedział Lion Feuchtwanger) określił brechtowski tekst jako zuchwały, przepojony oschłym zjadliwym humorem. Wiele perypetii było z pierwszą prezentacją. Aktorzy się obrażali, rezygnowali. Udało się jednak doprowadzić do prapremiery, która odbyła się 31 sierpnia 1928. Dyrektor teatru Ernst Aufricht zapisał: „Pierwsze sceny minęły w nastroju lodowatym. W scenie ślubu nikt się nawet nie uśmiechnął. Aż tu nagle po balladzie armatniej, lodowata dotąd publiczność jakby oszalała. Rozległy się burzliwe oklaski i niemilknące wołania: bis, bis!…”
Szybko Opera za trzy grosze zdobyła świat. U nas wystawił ją pierwszy Leon Schiller. Miała w ogóle szczęście do inscenizatorów. I ma. Jak słychać, zamierza ją wystawić Giorgio Strehler. A w Warszawie zainteresowała ostatnio jednego z najoryginalniejszych twórców Jerzego Grzegorzewskiego, który wprowadził ją na afisz Centrum Sztuki Studio. Co zaintrygowało go w Operze za trzy grosze w roku 1986? Nie kontekst społeczny, odniesienia historyczne, przebrzmiałe realia, zwietrzałe myśli, bo czas nie oszczędził zawartości utworu. I granie go po bożemu nie miałoby sensu.
Reżyser zaprosił na scenę brechtowskich bohaterów, by stworzyć wraz z nimi swoją rzeczywistość teatralną. Skupił się na pokazaniu targowiska ludzkiego, powołał do życia galerię typów ludzkich, które Brecht uwiecznił w swojej sztuce. Ale kazał im żyć w innej, jakby wyobcowanej przestrzeni, którą sam kształtuje z malarską wyobraźnią, w sugestywnej oprawie scenograficznej Barbary Hanickiej. Zrezygnował z niektórych scen sytuacyjnych, ograniczył kwestie słowne. Pozwolił wybrzmieć temu co zachowało swoją żywotność — songom, w których Brecht zdrowo sobie pokpiwał z porządku tego świata:
Bo z tego żyje człek, że co
godzina
Innego dławi, dusi, gnębi nie
daje mu żyć!
Bo z tego żyje człek, iż
zapomina
Że i on mógłby też
człowiekiem być.
Koncepcja przedstawienia jest interesująca. Przyciąga urodą plastyczną kilka scen zbiorowych. Ale całość przypomina, niestety, rozsypane perły, których nie udało się nanizać. Spektakl rwie się, wytwarzają się dziury. Bicz ustalonego terminu premiery nie zawsze dobrze się przysługuje. Ma się wrażenie, że reżyser nie zdołał zapanować nad żywiołami, które rozpętał. Dzieło wydaje się po prostu niedokończone. Nawet finały każdej z trzech części nie maja nieodzownego mocnego akcentu i dezorientują publiczność, czy już klasnąć, czy też jeszcze coś będzie.
Nic wszyscy aktorzy zdołali pojąć w jakim kierunku mają iść. Najlepsza upozowana groteskowo, utrzymująca się w narzuconej wyrazistej konwencji (giętkość, wyrazistość, ekspresja) jest para Jonatan Peachum — Marek Walczewski i Celia Peachum — Małgorzata Niemirska; nieskazitelny obywatel, który wzbogaca się na wyzysku nędzarzy i wiecznie pijana żona. Żal, że rola głównego bohatera Mackie Majchra zastała mocno okrojona. Chciałoby się dłużej oglądać Piotra Fronczewskiego — tajemniczego, trzymającego fason, wyrachowanego, imponującego, wzbudzającego autorytet w swym światku. Ten rasowy przestępca przyjmuje jako coś mu należnego zaskakujący happy end, w którym zamiast zawisnąć na szubienicy, obdarzony jest łaską królewską i dobrami. Notabene koń gońca cwałując nad widownią robi wrażenie. Ciekawe, czy przedstawienie się dotrze?