„Wesele” z pomysłami artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Współczesność” nr 9
  • data publikacji
  • 1969/03/08

„Wesele” z pomysłami

Na ogół nas w Łodzi nie rozpieszczają teatralnie. Premiery zdarzają się rzadko i nie są na ogól takie, żeby zachodziła potrzeba dęcia w fanfary. Ale kiedy teatry wreszcie zdecydują się na premiery, to zdarza się, że nie ma czasu z nich wyjść. Właśnie minął taki uteatralniony okres, okres niełatwy dla krytyka, bo trzeba było decydować się o czym pisać, co zaś pominąć milczeniem. Wybrałem Wesele, dramat, którym Teatr Jaracza postanowił uczcić setną rocznicę urodzin Stanisława Wyspiańskiego. Motywacja mojego wyboru jest chyba jasna, tym jaśniejsza jeszcze, że inscenizacja Jerzego Grzegorzewskiego wzburzyła namiętności, spowodowała burzę — jak to w Łodzi bywa — w szklance wody. Wypada więc mówić o wielkiej rocznicy i wypada swoje trzy grosze do tej dyskusji dorzucić.

Jeśli nie brać pod uwagę zamierzchłych czasów sprzed I wojny światowej, kiedy na skutek zakazów cenzury umieszczano fragmenty Wesela w przedziwnych „antologiach scenicznych”, mamy teraz do czynienia z bodajże dziewiątą pełną inscenizacją tego dzieła na łódzkiej scenie. Już przy wyborze rozpoczęły się dyskusje: dlaczego właśnie Wesele, a nie na przykład Klątwę, która w Łodzi miała swoją prapremierę? Sądzę, że Teatr Jaracza postawił na tradycję. Na tych właśnie scenach, których dziedzictwo spada teraz na Teatr Jaracza, było najwięcej inscenizacji Wesela; inscenizacji — dodajmy — przeważnie wybitnych. Ale to powiązanie sie z tradycją wcale nie oznacza, że dzisiejsze Wesele na scenie Teatru Jaracza jest inscenizacją tradycyjną. Dość powiedzieć, że przy tej okazji rozgorzał na nowo długotrwały spór: jak dalece wolno inscenizatorowi ingerować w tekst autorski, czy wolno mu nie stosować się do wskazówek inscenizacyjnych autora, czy inscenizator może odrzucić wszystkie niemal doświadczenia, które zrosły sie z półwiecznym przeszło bytowaniem Wesela na polskich scenach.

Dyskusje takie nadal powracają na łamy prasy. Niedawno we „Współczesności” zabrał głos na ten temat Zbigniew Kośmiński w artykule Interpretacja czy pastisze?. Ale i Kośmiński nie odpowiedział zdecydowanie na postawione w tytule pytanie. Dostrzegł we wspomnianych wyżej zabiegach i wady, i zalety. Jeśli idzie o zabiegi „odświeżające” klasykę teatralną — wypowiada się przeciw: „W imię ochrony praw klasyków. W imię ocalenia literatury przed niszczącymi ją operacjami”.

Nie sądzę, aby można było mówić o „niszczeniu literatury”, jeśli jest ona na tyle żywotna, że podsuwa inscenizatorom nowe pomysły, daje możliwość interpretacji, jeśli — generalnie mówiąc — zapładnia twórczo.

Rację jednak ma Kośmiński, kiedy mówi, że jeśli klasyczne dzieło nie podoba się reżyserowi, powinien po prostu wybrać do realizacji inne. Z jednym zastrzeżeniem: są dzieła będące tak autonomiczną częścią świadomości społecznej, że żadne zabiegi nie ukażą ich w fałszywym świetle.

W przypadku inscenizacji łódzkiej wszystkie te wątpliwości nabrały przesadnie dramatycznego charakteru, zawierającego sie w pytaniu: czy jest to Wesele Wyspiańskiego czy Grzegorzewskiego? Myślę, że jest w tym dużo przesady. Publiczność już nie raz spotykała się z Weselem — na scenie i w lekturach. I dlatego sądzę, że naprawdę w całej tej burzliwej dyskusji ukryte jest — nigdzie nie wypowiedziane expressis verbis — zawołanie „nie szargać — świętości”. Wołanie to pojawia się zawsze wtedy, kiedy mamy okazje spotkać się z dziełem odbiegającym od kanonów i naszych utartych sądów i wyobrażeń; jest to ton typowo polski, ale sądzę, że „niedobrze polski”. Bo mimo surowych napomnień i gromów rzucanych na głowę twórcy spektaklu, ośmielam się sądzić, że inscenizacja Wesela bardzo mocno osadzona została w duchu i klimacie Wyspiańskiego, choć inscenizator dość bezceremonialnie poczynał sobie z tekstem. Skąd to moje mocne, a szczere przekonanie?

Wyspiański przecież — historia literatury tego uczy — niezbyt wielką wagę przywiązywał do tych kanonów dramatu, które zastał; przeciwnie, bardzo często pisał przeciwko nim, w jakimś zakresie zrewolucjonizował dramat. Jego marzenia o „teatrze ogromnym” są marzeniami o wybiegnięciu poza klasyczne formy, poza to wszystko, co zastał. Dlatego, tak jak jestem przeciwko zarzynaniu odbiorcy klasycznie wystawionymi klasycznymi piłami, tak jestem za każdym eksperymentem twórczym, eksperymentem, który przybliża klasyczny dramat gustom współczesnej publiczności. O ile, oczywiście, w rezultacie tych zabiegów nie powstaje bryk, komiks czy pastisz. Przykładów na takie wynaturzenia mieliśmy sporo, a nie było przecież burzy wtedy, kiedy robiono w Łodzi komiks z trylogii Sienkiewicza. Burza wybuchła wtedy, kiedy ktoś zdecydował sie na twórcze, nowatorskie odczytanie Wyspiańskiego.

Powtórzę jeszcze raz: jestem gorącym zwolennikiem twórczych, nowatorskich odczytań klasycznych dzieł dramatycznych, o ile oczywiście nie są one czynione wbrew idei dzieła, wbrew jego klimatowi i sensowi. I stąd właśnie mój szacunek dla inscenizacji Wesela w Teatrze im. Jaracza.

Z pracami młodego scenografa i reżysera Jerzego Grzegorzewskiego publiczność łódzka miała już okazję zetknąć się kilkakrotnie. Zaczęło się od Szewców Witkacego, wystawionych na scenie studenckiego teatrzyku. Potem poszły następne „dorosłe” inscenizacje. Do większych wydarzeń ostatnich lat należał spektakl Kaukaskiego koła kredowego Brechta.

Po jakimś czasie Grzegorzewski wystawił Białą diablicę Webstera, która okazała się generalną klapą. Ale nawet w tym przypadku twierdziłem, że mamy do czynienia z mądrym, ambitnym i dojrzałym zamysłem reżyserskim. A jeśli taki zamysł jest wyraźny — jestem skłonny szanować go nawet wtedy, kiedy spektakl sie wali.

Grzegorzewski nie chce uprawiać teatru grzecznego i szablonowego, nie chce się ograniczać do roli kontrolera tekstu wypowiadanego przez aktorów, do roli kierownika ruchu scenicznego. Chodzi mu o teatr wielki, budzący namiętności, każący go zapamiętywać, rozważać i dyskutować. Wielu reżyserów ma ambicje podobne, ale niewielu ma inteligencję, pomysłowość i wrażliwość Grzegorzewskiego. Te właśnie wszystkie cechy potwierdził on swoją ostatnią pracą.

Czy jest ona w pełni udana? to już zupełnie inna sprawa. Chwaląc generalnie możemy nie zgadzać się na szczegóły.

Reżyser stworzył spektakl o bardzo wyrazistym, skondensowanym klimacie. Co więcej: jest to właśnie klimat Wesela, choć przecież zmian w materii samego dzieła jest tu tak wiele. Ale wszystkie te zmiany są przemyślane, służebne wobec; głównej idei.

Daleko idące skróty w tekście, przeniesienia całych scen z aktu do aktu; powtórzenia pewnych partii tekstu — to tylko cześć zmian inscenizacyjnych. Ale nie jest to nowatorstwo dla dziwności, eksperyment dla eksperymentu. Są to zabiegi twórcze, dające w rezultacie przedstawienie celne i dojrzale. Choć dosyć nierówne.

Przyznaję: nie wszystko rozumiem i nie ze wszystkim sie, zgadzam. Na tle aktu pierwszego i trzeciego — drugi jest wyraźnie słabiutki, robi nawet wrażenie, że za chwilę cały spektakl rozsypie się na szereg nie związanych za sobą scenek. W dodatku reżyser gubi się tu w formalizmach — nic wie wnoszących, pustych, czasami wręcz śmieszących (scena z Czarnym Rycerzem).

Nie zgadzam sie z brzydką, chyba tylko na przekór tradycji pomyślaną scenografią dwóch pierwszych aktów, z tymi barakowymi szopami, którymi jest zabudowana scena. Nie bardzo rozumiem sens pewnych powtórzeń tekstu; i to powtórzeń tych partii, które nie są istotne dla generalnej wymowy sztuki. Nie zgadzam się z nachalnie ilustracyjną muzyką w dwóch pierwszych aktach.

Wątpliwości można by mnożyć. Ale nie sposób zapomnieć o konsekwencji, z jaką inscenizator zrealizował swoją wizję wielkiego polskiego dramatu.

Ważne jest i to, ze zespół aktorski Teatru Jaracza — grający z wieloma zastępstwami — bardzo pięknie wywiązał się ze swojego trudnego zadania.

Jest to Wesele najambitniejszym i najdojrzalszym spektaklem Teatru Jaracza od długiego czasu. Oby ten spektakl oznaczał ocknięcie się teatru z letargu.